wtorek, 15 maja 2012

Pireneje z Martą 2010

  Wakacje 2010. Pomysł był, że Pireneje. Warunek... niska, bardzo niska cena za całość. I chyba się udało. Niecałe 350 zł na osobę za dwa tygodnie. Z dojazdem, z jedzeniem, ze wszystkim.

Przygotowania.

  Jedzenie. Od niego właściwie zaczął się wyjazd, a konkretnie od wizyty w Tesco w przeddzień wyjazdu. Kupiliśmy chyba absolutnie wszystko, co zamierzaliśmy jeść przez najbliższe dwa tygodnie. Oczywiście pomijając to, co szybciej by się zepsuło. Potem ogarnęło nas lekkie przerażenie, przecież w plecakach musi się zmieścić coś poza samym jedzeniem. Zmieściło się. Zostało nam już tylko jedno. Zdecydować gdzie jedziemy. Odkładaliśmy to i odkładali, aż tu nagle dzień wyjazdu. Wiedzieliśmy, że Pireneje, ale te są wielkie. Spędziliśmy z Martą sporo czasu przed komputerem przyglądając się różnym rejonem. W końcu klamka zapadła. Monte Perdido i okolice. Notabene mieliśmy wcześniej pożyczoną mapę właśnie tego rejonu, ale nie było to najważniejsze. Mapę zawsze można zdobyć na miejscu. No... często, nie zawsze.

Dojazd.

  Oczywiście autostop. Zależało nam na cenie, więc nic innego nie wchodziło w rachubę. Normalnie dojazd powinien zająć 3 dni. Tempem spokojnym, zwyczajnym. Nam zajął 5! Wszystko przez kierowców kusicieli. Ci mówią: nie jadę dokładnie tą drogą co chcecie, ale kierunek mniej więcej się zgadza, wsiadajcie. A my głupi wsiadaliśmy.
  W ten sposób trafiliśmy do Paryża, przez który wcale nie chcieliśmy jechać. Sytuacja o tyle "korzystna", że  mogliśmy zrobić ponad 1000 km za jednym zamachem i to w nocy. Co z tego że w inna stronę. Przecież tylko trochę inną. Kierowca śpieszył się bardzo, nie mógł sobie pozwolić na zatrzymywanie się na nocleg, ale nie chciał też prowadzić całej drogi sam. Miał jechać z kolegą. Mieli się zmieniać. Kolega... zapił. Nasz kierowca potrzebował nas. Dokładniej to kierowcy zmiennika. Więc wziął nas do auta, powiedział, że może nas podwieźć tylko kawałek naszą trasą, ale potem odbija na Paryż, chyba że chcemy zmienić trasę. Zechcieliśmy. Po jakiejś chwili zapytał jeszcze czy mam prawo jazdy i czy chociaż od czasu do czasu prowadzę. Gdy usłyszał, że mam, powiedział: No to będziemy się zmieniać. Nie wiem co by było gdybym nie miał. Wysadziłby nas i szukał innych? W każdym razie trafiliśmy do Paryża.
  I... nie umieliśmy się z niego sprawnie wydostać. Nie planowaliśmy odwiedzania stolicy Francji, nie wiedzieliśmy gdzie łapać stopa dalej. Zszedł nam na to wydostawanie się cały dzień, a na zwiedzanie samego miasta nie przeznaczyliśmy prawie wcale czasu. Noc pod Paryżem. W jakimś podejrzanym lasku, w pobliżu cygańskich przyczep. Na szczęście całkiem spokojna noc.
  Kolejne samochody, kolejni ludzie. Trafiliśmy do auta młodej Kanadyjki, która od kilku lat mieszka we Francji. Jechała w stronę Hiszpanii, ale nie prostą drogą. Najpierw na wschód. Spędziliśmy w jej aucie pół nocy, a drugie pół w namiocie. Zwiedziliśmy razem stare opactwo, do którego jechała. Potem jechała już na szczęście na południe. Prawie pod granicę. Tym sposobem znów zużyliśmy dwa dni na odcinek, który nie powinien zająć nawet jednego. Wysiadamy w lesie w środku nocy, nasza Kanadyjka jedzie dalej, a my rozbijamy namiocik.
  Następnego dnia dojeżdżamy już bez przygód do Bielsy, kurortu górskiego jak Karpacz czy Zakopane. Tam rozbijamy się na kempingu. Robimy male pranie, zakupy, ogólnie szykujemy się do wyjścia w góry.